Jan Jacek Cudzich urodził się 26 kwietnia 1946 roku we wsi Przyborów w rodzinie wiejskiego kowala. Szkołę podstawową ukończył z bardzo dobrym wynikiem. Z powodu trudnej sytuacji materialnej w rodzinie (pięcioro rodzeństwa) nie mógł podjąć dalszej nauki, ale nie pozostał bierny. Działał w Związku Młodzieży Wiejskiej, brał udział w występach zespołu regionalnego. Jego pasją były książki. Czytał wszystko, „pustoszył” nie tylko szkolną bibliotekę gminną ale także prywatne księgozbiory, udostępniane mu przez nauczycieli i przyjaciół.
Gdy upomniała się o niego armia, służbę wojskową odbył w Oświęcimiu jako pracownik kulturalno – oświatowy. Po jej zakończeniu wrócił w rodzinne strony, podejmując różne prace, aby pomóc materialnie rodzinie.
W 1973 roku umiera ojciec i odtąd Jan przejmuje jego obowiązki, pomagając matce prowadzić gospodarstwo rolne. Jest to ciężka praca od świtu do nocy, wymagająca całkowitego poświęcenia. W tym czasie zaczyna podupadać na zdrowiu. Pomiędzy jednym a drugim pobytem w szpitalu tworzy swoją filozofię życia. Postanawia żyć na własny rachunek.
Będąc już mężczyzną po pięćdziesiątce własnoręcznie wyremontował drewnianą chatę u podnóża góry Jaworzyny, w której zamieszkał. To przepiękne miejsce nazwał „Samotnią”.
W tym urokliwym zakątku, z dala od zgiełku świata Jacek odnalazł swoje miejsce na ziemi. Powstały tam jego najpiękniejsze utwory opisujące piękno otaczającego nas świata, wartości, przyjaźni, życia.
Jan Jacek Cudzich był człowiekiem szczerym aż do bólu, o otwartym sercu, służącym każdemu dobrą radą i swoją przyrodniczą wiedzą. Swoją charyzmą i radością życia zjednywał sobie wielu przyjaciół. Nigdy nie brakowało ich w jego „Samotni”. Snuł z nimi wielkie plany na przyszłość.
Wszystko to skończyło się nieoczekiwanie w piękną lipcową noc, prawie tak samo jak opisał to w ostatnich strofach swojego wiersza „Twoje życie”.
Zmarł nagle 29 lipca 2005 roku.
Modlitwa wędrowca.
Chwalę Cię, Panie,
to za łąki zielone
złotym kaczeńcem przetkane.
Za maków kobierce czerwone,
bo to Twoje dywany.
Pozwól słyszeć, Panie,
cykanie świerszczy
i ptaków śpiewanie,
bo to dla Ciebie
jak organów granie.
Szemranie strumieni
modlitwy szeptanie.
Daj widzieć, Panie,
śmigłe drzew korony,
bo to kościoły Twoje
jak wieże wysokie.
Niebo błękitne
przetkane obłokiem,
niczym aniołów tabuny,
lecących na Twoje pokoje.
Pozwól mi, Panie,
oglądać to spokojnie
i cieszyć się wszystkim,
co zawsze było Twoje.
Do Matki Boskiej.
Na starym drzewie
Łaski Pełna
otoczona kwiatami
na wiosnę.
Radujesz ludzi
Zdrowaś Maryjo,
niesiesz nadzieję,
czczona latami
w modlitewnym śpiewie
majowej zieleni.
Błogosławionaś
zapachem lipowym,
pszczoły brzęczeniem
nad schylonymi głowami.
Czczona sierpniowym
zboża zapachem
w wieńce splatanym.
Między niewiastami,
pomożesz w trudnych
chwilach przetrwania.
Bo jesteś nasza
Zdrowaś Maryjo
dla wszystkich
Łaski Pełna.
Chrystus przydrożny.
Modlitw szeptanych
słuchasz milczący
w kapliczce na krzyżu.
Z opuszczoną głową
patrzysz codziennie
na stosik próśb
rzucanych pod Twoje nogi.
Widzisz twarze zmęczone,
oczy cicho płaczącej wdowy,
zmarszczki staruszki.
Prośby pokorne
dziecka o zdrowie
umierającej mamy,
o chleb, o pracę,
prośby cicho szeptane.
Stosik rośnie
przed Tobą składany.
A ja zapalam świeczkę
przed Tobą, Panie,
i niezmiennie
gdy patrzysz
z krzyża na mnie,
dziękuję za zdrowie.
Z wielką nadzieją
patrzę na Ciebie,
bo mi pomożesz
siebie zrozumieć
i nauczysz mnie
słuchać Ciebie, Panie.
Staruszka.
Siedzi spokojnie przy stole,
gniecie samotność, plecy zgarbione.
Na twarzy bruzdy, to lata minione.
Stare fotografie, rozkłada
na stole, swojego tarota
z twarzy kochanych układa.
Imiona, miejsca znajome,
to jej życia pasjanse.
Tarot się kończy. Ona odchodzi
daleko, po niebiańskich schodkach.
Na Jej ustach uśmiech błądzi,
bo tam, gdzie idzie, może męża spotka.
Nad mogiłą.
Płonie lampką oliwną
skrzydlatym symbolem ducha,
aniołem, nad mogiłą.
Martwy, w marmurze, słucha
modlitwę gorliwie szeptaną.
Czas przeszły ogląda
zagubiony, żywy przyszłością.
Kwiaty widzi przyniesione,
z nadzieją czeka
na ciche słowa wymawiane.
Liczy usta, co modlitwę szeptają,
martwy w nadziei trwania,
że będzie duszą odkupioną.
Przemijanie.
Gdy wiosna ciepłem ogrzeje
listki nieśmiałej zieleni,
nadchodzi pora radosna,
która wszystko odmieni.
Zielona łąka nieskoszona
w żółty dywan się zamieni,
lato błękitem sypnie do pełna
do żółci dosypie czerwieni.
Wrzesień wszystkie kolory pokona,
zostawia coraz mniej zieleni.
Piękność szronem zmrożona,
na kilka brązów się zamieni.
Gdy jesień nadejdzie spóźniona,
będzie jeden, co srebrem się mieni.
Zostanie naga łąka oszroniona,
znikną kwiaty, zniknie kolor jesieni.
Biała zima wszystko pokona,
szary smutek czystością przybieli.
Zima.
W mojej zimnej krainie
teraz rządzi ona.
Nadeszła piękna,
wichrem miecie,
gardzi słabym, okrutna.
Dumna zaspy kładzie,
wiatru królowa, pewna
że to jej kraina,
to wielka pani Zima.
Biały puchem zasypie
równy ślad jelenia,
w gałęziach zawyje
jak duch potępienia.
Czasem wilkowi dmuchnie
pod nos odór dzika
i lisowi przeszkodzi,
gdy lasem pomyka.
Garścią wiatru przegarnie
chmurę z księżyca.
W śniegu iskrę rozpali
srebrem powodzi.
W mojej dzikiej krainie
ona teraz przewodzi.
Latem na przełęczy.
Gdy siedzę
na przełęczy
w zieleni trawy
twarzą do słońca,
skąpany w ciszy
co w uszach dzwoni,
słyszę tylko ptaki,
ich koncert bez końca.
Zamykam oczy
i moje serce marzy.
Unoszę ręce, powiew
łapię jak fale
a wiatr w liściach
cichym szumem
morze przypomina.
Widzę ją jak idzie
wśród mew po plaży,
czerwone słońce
włosy maluje,
na kasztan zamienia.
Cień nagle
na twarz mi pada.
Otwieram oczy.
To nad górą rośnie
chmura ciemna,
grzmotem eksploduje,
po dolinach
echem się rozwozi.
Myślę skruszony.
Czy to moja góra,
za marzenia
na mnie gniewna?
Czy to On palcem
mi grozi?
Na przełęczy jesienią
Patrzę daleko
w zachwycie
na góry pełne
bukowej czerwieni.
Na Pilsko łyse
jak wstydliwe
chmury łapie
by nagość
czapy przysłonić.
A dołem
mgła jak mleko
cicho płynie i gwar świata
przysłania.
Jak rozbitek
stoję na wyspie
ciszy i światła czystego.
Słońce jesienne
dźwiga się lękliwie
i szron z cienia
wymiata.
Wiatr gniewnie
rozczesuje
kołtuny traw,
brzozami wstrząsa,
lecą z gałęzi łzy
szronu srebrnego.
Dlaczego Ty
nie widzisz tego?
Zamykam oczy,
niech mi się wydaje
że stoisz przy mnie.
W Cichutkowie.
Szczęśliwie do domu wrócić,
by uciec od trosk codzienności.
W głęboki fotel się wtulić,
siedzieć cichutko w ciemności.
Szalem twojego zapachu się otulić,
poczuć w marzeniach dłoń co pieści.
Zamknę oczy, by marzenia polubić.
Czekam i czerpię to szczęście
z dłoni, co przyjdzie serce upieścić
i w swojej dłoni moją przytulić.
Będziesz.
Będziesz jak górski potok
w mojej dzikiej krainie,
który cicho szepcze i gwarzy.
Jednak gdy grzmot nadpłynie
Gniewny, jesteś pełen głębin i zatok.
Gdy gniew i złość po burzy
przeminie, cicho srebrem błyśnie
i taki spokojny płynie, tylko obok
usiąść, serce i duszę w nim zanurzyć.
Przy ognisku.
Zapatrzone w ognia blaski,
obok siebie, młode serca płoną.
Zasłuchane w iskier trzaski
pierwszą miłość chłoną.
A nieśmiałych rąk uściski
zaplątaną w mokrą rosę dłonią
Odgadują czas, już bliski,
ich noc, do kochania stworzoną.